Skoda Velo Toruń

W niedzielę 17.05.2015r. Sławek Wójcik i Emil Kanclerz wzięli udział w szosowym wyścigu – Skoda Velo Toruń. Obaj wystartowali na najdłuższym dystansie Giga liczącym 123 km. Poniżej prezentujemy relację z Torunia.

SŁAWEK WÓJCIK: Plan startu na szosie raczkował już od jakiegoś czasu. Nie ukrywam, że po Warszawie i okolicach jeżdżę praktycznie już tylko na kolarce. Nie bez znaczenia była też przejażdżka z Kwiato kilka dni wstecz (świetne organizacja, atmosfera, odczucia), a jako że Toruń do brzydkich nie należy i była okazja spędzić tam weekend, nie było już odwrotu. Plany były ambitne, z przygotowaniem gorzej. Pominąłem ostatnią czwartkową jazdę i stanęło na zamiarze wystartowania na świeżości. Aby nie liczyć na samą świeżość, niezbędne było oczywiście uzupełnienie płynów w Gospodzie pod modrym fartuchem (pyszne piwa!). Pozostało kupić brakujące ubrania na halny i liczyć na pogodę. Rano dojechała reszta ekipy. Niespiesznie ustawiliśmy się gdzieś w tłumie startujących. Szybka wymiana zdań i planów z Emilem, pobieżne omówienie strategii i ruszyliśmy. Początek leniwy, w końcu stawiło się prawie 500 osób, zaś kilkaset dalej – po pierwszym zakręcie i szykanie – peleton dostał skrzydeł. Szybko się odnaleźliśmy w grupie, pożyczyliśmy powodzenia i każdy pojechał swoim tempem. Błyskawicznie wyjechaliśmy z Torunia mając w zasięgu wzroku Kwiato z czubem peletonu. Pierwsze kilometry pokonaliśmy nadzwyczaj gładko, dopiero po 30 min boczny wiatr zaczął znacząco szarpać rowerem, wyczuwalnie go przestawiając. Mimo krótkiej przerwy technicznej nadal byłem w mocnej grupie. Do 40 km dotoczyłem się ze średnią przekraczającą 38km/h… Tam zaś odpadłem od mojej grupy na niewinnie wyglądającym acz długim jak na mazowieckie standardy wzniesieniu. Przez najbliższe kilometry scenariusz się powtarzał. Co któreś wzniesienie odpadałem od grupy i musiałem szukać następnych (czyt. dalszych i słabszych). Nadal nie rozumiem, czemu na szosie nie jeżdżą ludzie mojej postury. Może wprowadzenie kategorii wagowych niczym w boksie, zmieniło by ten stan… 🙂 Wróćmy do tematu. Wiatr zamiast z boku zaczął zachodzić od przodu. Tu już nie było zmiłuj. Wszystkie grupy pouciekały. Pozostali kolarze zbijali się w mniejsze grupki, ale jakoś nie było chętnych do mocnej współpracy. Pozostało zachowywać siły i przeć do przodu, podziwiając po drodze krajobrazy. Te były piękne! No i oczywiście cieszyć się zjazdami, gdzie bez dokręcania przekraczało się 60 (mniejsza o nawierzchnię, nadającą się na maraton MTB). Z tyłu nie nadchodziła odsiecz, z przodu nie szło nikogo dojść. Powoli zacząłem się godzić, że jadę gdzieś ostatni w ogonie. Na poboczach powoli zaczęli się pojawiać odpoczywający zawodnicy. Któregoś z kolei wspomogłem dętką, przy czym straciłem moje jedne z ostatnich grupetto. Dojście go w dużej mierze solo zajęło mi z 10-15 kilometrów i kosztowało sporo sił. Następnie udała się ucieczka na pojeździe z dopiero co doścignionej grupy, ale nie dałem rady dojść poprzedzającej. Pozostało czekać na grupę i zbierać siły na końcówkę. Ostatnie naście kilometrów nikt się nie wysilał, spokojnie zmierzaliśmy do mety. Jakoś udało się przeskoczyć parę grup do przodu. Na parę kilometrów przed metą doszedłem Emila, który pięknie rozprowadził mnie na finiszu. Podciągnął mnie mocno na kilkaset metrów przed metę, dzięki czemu zyskałem parę miejsc i sekund, przekraczając metę z przytupem. No i udało się zmieścić w 4 godzinach. Total 288/410. Ogólnie wrażenia mega pozytywne. Organizacja wzorowa. Pogoda dopisała. Szosa wciągnęła jeszcze mocniej. We wrześniu następny start, tym razem w Poznaniu. Bez obaw, wcześniej pojadę też coś na MTB 🙂


Opublikowano

w

przez

Tagi: