Piekelnie trudne Chęciny

W pięknych okolicznościach przyrody i tego …niepowtarzalnej, w niedzielę dwóch naszych zawodników wystartowało w pierwszej rundzie Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej – MTB Cross Maraton w Chęcinach. Marcin Wyrzykowski zmierzył się z dystansem Fan (45 km/1088m przewyższeń) i pomimo wymiany dętki na pięć kilometrów przed metą, był bardzo zadowolony ze startu. Łukasz Koziński, dla którego to był debiut w tym cyklu, podjął się dystansu Master (76 km/1765m przewyższeń). Na mecie przyznał, że czuł się jak zwycięzca. Szczególne brawa dla niego za wytrwałość, bowiem w końcówce trasy dopadły go mocne skurcze. Tu należą się podziękowania Krzyśkowi Politowskiemu z Polskiego Klubu MTB, który kosztem własnego wyniku pomógł naszemu zawodnikowi w ukończeniu zawodów.

Poniżej prezentujemy relacje naszych zawodników.

MARCIN WYRZYKOWSKI: W skrócie o Chęcinach można powiedzieć, że było zajebiście. Świetna pogoda, super lokalizacja, wymagająca trasa, doborowe towarzystwo – wszystko to sprawiło, że to była bardzo udana niedziela. Nie przeszkodził w tym nawet lekki chaos organizacyjny, który nawet można było odebrać pozytywnie. Jeśli chodzi o same zawody, było co robić. Na tej trasie nie było fragmentów, które dawały wytchnienie. Liczne mocne podjazdy, a po nich zawsze wynagradzające te trudy zjazdy, na których trzeba było jednak utrzymać duże skupienie. Trasa dająca duży fun z jazdy w przeciwieństwie do tych, na których trzeba pędzić jak koń z klapkami na oczach. Jeśli chodzi o wynik, to nie miało tu dla mnie żadnego znaczenia. Zabawę trochę popsuła wymiana dętki, na pięć kilometrów przed metą, ale cóż, zdarza się. Sprzęt po modyfikacjach na ten rok spisał się wyśmienicie i tu bardzo dziękuję serwisowi Cozmo Bike – nowego rumaka nazywam Stumpjumer Evo. Z dotychczasowych startów w ŚLR ta trasa podobała mi się najbardziej. Natomiast same Chęciny to bardzo urokliwe miasteczko.

ŁUKASZ KOZIŃSKI: Debiut. MTB Cross Maraton. Chęciny. Dystans Master: 76km/1765m
2 godziny jazdy samochodem na południe od Warszawy i wkraczamy w zupełnie inny wymiar MTB. Chęciny witają nas pięknym widokiem na zamek i górę na której jest usytuowany. Jednak drażni nas (Marcina Wyrzykowskiego i mnie) ta góra bo wiemy co to oznacza, dlatego składając rowery i przebierając się do startu stoimy do niej plecami Załatwiamy formalności i ja na start a Marcin jeszcze ma czas na rozgrzewkę. Start zaczynam spokojnie żeby się nie zagotować kręcąc z Krzyśkiem Politowskim i Marcinem Borkowskim. Pierwsze kilometry już cieszą oko bo okoliczności przyrody są naprawdę piękne (nie trzeba jechać do Zakopca by podziwiać morze fioletowych krokusów.)Powoli stawka zaczyna się rozciągać, pierwszy podjazd, single, zjazd z kamieniami. Pierwsza myśl: Przecież jak glebnę na te kamienie przy tej prędkości to gówno i kierpce ze mnie zostaną. Krzysiek na zjazdach odskakuje wyraźnie, Marcin pomaga ogarnąć zerwany łańcuch innemu rajderowi a ja jadę dalej pod wrażeniem trasy oraz dziwnej mocy. Pierwszy bufet z krótkim postojem i zaczynamy poważne podjazdy i podbiegi. Drugi bufet. Ciastko, napełnienie bidonów i dalej jazda. Jest dobrze. Noga kręci, gęba się cieszy. Na łączniku trochę błotka ale wbijam na drugą pętle i jadę swoje. Na trzecim bufecie widzę Krzyśka który czekał na pomoc dla kolegi z teamu (okazało się niestety że oprócz siniaków i otarć złamana ręka ). Krótka pogawędka, jedzonko, picie i lecimy dalej razem. Znowu podjazd, który zamienia się w podejście, jazda szczytem i zjazd na którym czuję się już lekko usztywniony. Coś zaczyna się dziać. Połykamy kolejne kilometry i zaczyna się moja droga przez mękę – skurcze, duże skurcze, mega skurcze, zajebiste skurcze, itd. Na jednym z podjazdów schodzę z roweru i proszę Krzyśka o pomoc przy nogach. Po krótkim zabiegu jest ok i jedziemy dalej. Oko znowu się cieszy jak widzimy łosia czy jakąś inną sarnę w strumieniu prze który przejeżdżamy. Przychodzi kolejny podjazd, krótki ale stromy. W połowie pass. Znowu skurcze. Schodzę z roweru. Krzysiek znowu zamienia się w mojego fizjoterapeutę. Przejeżdżający obok rajder ratuje mnie shotami magnezowymi. Na jakiś czas pomaga i do czwartego bufetu jakoś dobijam. Picie, ciastko, pomarańcza, gadka szmatka. Ktoś rzuca że będzie stromo, zostawcie sobie trochę siły…ciekawe k…a skąd jak nogi już gruz! Pierwszy fragment po bufecie dosyć gładko bo i płasko. Nie trwa to jednak długo. Znowu podjazd i zaczyna się moja droga krzyżowa (w końcu post) z której niewiele pamiętam. Długie i strome podjazdy z których większość pokonuje z buta na sztywnych nogach idąc jakoś bokiem bo tak mniej bolało. Krzysiek jak zwykle wszystko wjeżdża i czeka na górze dopingując. Łukasz dasz radę. Już niedaleko. Jeszcze tylko jakieś 6-7 razy Agrykola, 8 kilometrów do mety (łatwo powiedzieć jak się idzie z rowerem 3 km/h) Na zjazdach nie odpoczywam bo nogi sztywne a ciało omdlałe. Ja się modlę żeby tylko bezpiecznie zjechać a Krzycho jeszcze sobie podskakuje na hopkach! Znowu podjazd. Schodzę a w zasadzie spadam z roweru (dacie wiarę? Na podjeździe!). Mięśnie sztywne. Padam na ryj. Próbuje rozciągnąć nogi. Udaje się, może dam radę. Jak bardzo chciałbym to dojechać. Jak dojadę to wygrałem. Tak to sobie tłumaczyłem Dopijam ostatnie łyki izo, Krzysiek robi fotki (wcześniej marudził że z ŚLR nie ma zdjęć – to teraz już ma) wsiadam na rower i jedziemy dalej. Wyprzedzamy kilku zawodników z dystansu Fan. Widać że też mają już dość. Zaczyna się podjazd pod zamek i pytam dlaczego on jest tak wysoko. Znowu kawałek z buta, znowu boli jak cholera ale już słychać gwar mety. Dam radę. Podjazd pod zamek między wesołymi, roześmianymi spacerowiczami. Pewnie się dziwili dlaczego ten gość w taki piękny, słoneczny, ciepły wiosenny dzień ma gębę w pałąk wygiętą jakby go coś bolało? Dziwny jakiś. Dobijamy na szczyt, dalej ostry zjazd do Chęcin. Na dole czeka Krzysiek i razem wjeżdżamy na metę przy oklaskach kibiców i innych kolarzy (czułem się jak gwiazda rocka). Okazuje się że open ani kategorii nie wygrałem ale i tak czuję się jak zwycięzca. Pokonałem własny ból fizyczny oraz momenty psychicznego załamania i ukończyłem tego fucking MASTERA! Wszystko mnie boli. Nie mogę jeść. Jestem dosłownie zakatowany. Jeszcze nigdy w życiu tak się na rowerze nie sponiewierałem.
Już się nie mogę doczekać następnego wyścigu
DZIĘKI KRZYCHU!!!

fot. Szymon Lisowski

Zapisz

Zapisz


Opublikowano

w

przez

Tagi: