Okres wakacyjny udało się połączyć z zawodami w Szklarskiej Porębie wchodzącymi w skład cyklu Bike Marathon. Zawody odbyły się 17 sierpnia, a towarzyszył im kilkudniowy Festiwal Rowerowy.
W Góry Izerskie wybrali się Marta Szałaj, Rafał Szulc, Marcin Wyrzykowski oraz Klara Szulc. Na miejsce przyjechali już kilka dni wcześniej. Dzięki temu odbyło się kilka wspólnych treningów, głównie na trasach Singltrack pod Smerkiem.
Założeniem startu w Szklarskiej Porębie nie były żadne wyniki, a jedynie chęć zabawy i fajnego spędzenia czasu. Niestety w nocy przed zawodami zdecydowanie popsuła się pogoda, mocno padał deszcz, a opady towarzyszyły zawodnikom nawet podczas samego startu. Do tego temperatura spadła o kilka stopni. To było mocno zniechęcające ale do czasu samego startu. Trasa od samego początku okazała się tak fajna, że warunki pogodowe nie miały żadnego znaczenia i wszyscy czerpali frajdę z jazdy. Nie były to lekkie zawody, ale pomimo to pokazaliśmy, że chociaż stratujemy głównie na Mazowszu, w górach też potrafimy jeździć. Cała trójka wystartowała na dystansie mega, który liczył sobie Kondycja na podjazdach nie zawodziła
Marta Szałaj ponownie błysnęła dobrym wynikiem. W tych trudnych warunkach zajęła szóste miejsce w kategorii i czternaste wśród kobiet. Rafał Szulc dzielnie dotarł do mety na 119 miejscu w swojej kategorii. Po drodze trafiła się przebita dętka, co oczywiście kosztowało trochę czasu. Marcin zawodów niestety nie ukończył. Były szanse na dobry wynik, ale dwa razy przebita dętka i tylko jedna zapasowa sprawiły, że musiał wycofać się z zawodów na 15 kilometrów przed metą.
Z najmłodszymi ponownie mierzyła się nasza Klara, zaliczając swoje pierwsze szlify – w sensie dosłownym, ponieważ zaliczyła drobną kraksę, ale na szczęście nic się nie stało.
Kolejna wizyta naszych zawodników w górach pokazała, że radzimy sobie z takim terenem i tęsknimy za takim terenem.
Ciężko w skrócie podsumować zawody w Szklarskiej Porębie. Generalnie cały wyjazd stał pod znakiem intensywnej jazdy na rowerze. Trzy dni spędzone na Singletrack pod Smrkiem, trening asfaltowy po górach, zawody Bike Marathon. W sumie wyszło może tylko 230 km, ale za to 6000 metrów przewyższeń. Przez te kilka dni uśmiech nie schodził z twarzy. Ten rejon Gór Izerskich, trasy rowerowe po stronie polskiej i te po czeskiej z pewnością zasługują na miano Rowerowy Raj. Jeśli chodzi o same zawody – przed startem trochę ich się obawiałem, ale okazało się, że niepotrzebnie. Nawet trudne warunki pogodowe nie odebrały frajdy z jazdy. Podjazdy nie stanowiły problemu, udawało się wyprzedzać wielu zawodników, trudne techniczne zjazdy też zapewniały dużo zabawy, choć owszem były miejsca, gdzie trzeba było sprowadzić rower lub tez go podprowadzić. Podobno to była jedna z najtrudniejszych edycji Bike Marathon, więc cieszy fakt, że dobrze sobie radziłem na tej trasie i że jest forma. Te wszystkie pozytywne wrażenia sprawiły, że nie było tak bardzo przykro z powodu nie ukończenia tych zawodów. Dwa razy przebiłem koło, raz trochę na własne życzenie, a ponieważ miałem tylko jedną dętkę w zapasie, to po drugim kapciu na niespełna 15 kilometrów przed metą musiałem po prostu zrezygnować z dalszej jazdy. Nie szkodzi. Te zawody uświadomiły mi tylko jedno, z czym nosiłem się już od dłuższego czasu. Od przyszłego roku sporadycznie będę pojawiał się na zawodach Poland Bike i na innych nizinnych maratonach. Wybiorę tylko najciekawsze rundy na Mazowszu a swoje kroki skieruje na południe Polski, ale nie tylko na zawody, ale również na samą jazdę dla czystej zabawy.
RAFAŁ SZULC: – Mogę napisać tyle – jeszcze nigdy mi się tak świetnie nie jechało. Start pod górę potem szybki zjazd, a potem na zmianę, chociaż mam wrażenie, że podjazdów było trochę więcej. Mimo złapanej gumy jestem bardzo zadowolony, trasa na której trzeba było nie tylko wytrzymałości, ale także techniki, która pozwala na zjeżdżanie, a nie schodzenie po skałach i korzeniach. Chociaż ze względu na warunki pogodowe były miejsca w moim przekonaniu nie do przejechania i trzeba było rower sprowadzić. Najwięcej czasu straciłem na początku na zmianę gumy i potem na samej końcówce gdzie nie dość, że już mocy nie było (muszę koniecznie popracować nad wytrzymałością) to trasa ciągnęła się prawie cały czas pod górę, albo trudnymi zjazdami gdzie raczej nie specjalnie można było nadrobić czas.
fot. Katarzyna Szulc