Zawody Sellaronda Hero zaliczane do cyklu UCI MTB Marathon World Series to jeden z najtrudniejszych Maratonów MTB w Europie. Zespół Polonia Warszawa MTB już trzeci raz z rzędu przyjechał na te zawody rozgrywane w Dolomitach.
W tym roku do Włoch wybrała się spora grupa reprezentantów PWMTB: Marta Szałaj, Paweł Puchalski, Andrzej Pachowski, Piotr Rek, Sławek Wójcik, Karol Wróblewski, Marcin Wyrzykowski oraz nasze żony i kochanki 🙂
W tym roku dla każdego z wymienionych zawodników SRH stanowiła najważniejszy punkt sezonu, a zimowe ciężkie przygotowania były ustawione pod kątem tych zawodów. Do pokonania trasa o długości 62 kilometrów i 3300 metrów przewyższeń.
W Dolomity przyjechaliśmy już tydzień przed zawodami. Ten czas wykorzystaliśmy na aklimatyzację i objazd poszczególnych fragmentów trasy. Pogoda nie zawsze dopisywała, ale to nie stanowiło problemu. Po tych kilku dniach wiedzieliśmy, że wiele fragmentów trasy będzie stanowiło dla nas spore wyzwanie, a szczególnie limity czasowe na poszczególnych checkpointach trasy, co wszystkim spędzało sen z powiek do samego startu.
Już kilka dni przed startem miasteczko Selva di Val Gardena, stanowiąca bazę zawodów, żyło tylko Sellarondą, a z dnia na dzień kolejne hotele zapełniały się zawodnikami, co wszystko razem tworzyło niesamowita atmosferę. Emocje sięgnęły zenitu w porankiem przed zawodami, który przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Wytrenowani, trasa rozpoznana, sprzęt gotowy, wszystko zapięte na ostatni guzik – reszta zależała już tylko od nas.
Mieliśmy walczyć z limitem czasu na punktach kontrolnych, a okazało się, że walczyliśmy również ku swojemu zaskoczeniu o dobre wyniki w zawodach, do czego niewątpliwie przyczynił się doping naszych towarzyszek, które dzielnie wspierały nas na trasie i wcielały się w rolę fotoreporterów.
Jak już wspomnieliśmy zawody okazały się ogromnym sukcesem wszystkich zawodników. Nie było niespodzianki, że najlepiej z całej grupy spisał się Karol Wróblewski, który jest obecnie najmocniejszym zawodnikiem PWMTB. Potem do mety dotarł Piotr Rek, a następnie Marcin Wyrzykowski. Kolejnymi, którzy przekroczyli finisz był Andrzej Pachowski i Sławek Wójcik, którego start do ostatniej chwili stał pod znakiem zapytania. Sławek kilka dni wcześniej zaliczył poważną wywrotkę, mocno się poobijał, ale pokazał dużego ducha walki. Za chłopakami na mecie zameldowała się Marta Szałaj, mocno pozdzierana, poobijana i zakrwawiona. Na trasie zaliczyła dwie mocno bolesne wywrotki. Jednak ambicja nie pozwoliła jej odpuścić. Dotarła do mety z niezłym wynikiem, który zdecydowanie byłby jeszcze lepszy, ale musiała zwolnić na niektórych zjazdach, ze względu na to, że była mocno pokiereszowana. Start Pawła Puchalskiego również wisiał na włosku, ze względu na kontuzję kręgosłupa, której doznał na początku sezonu. Zadowolony zdołał jednak uporać się z ciężką trasą Sellarondy.
Wszyscy możemy śmiało powiedzieć WE ARE THE HEROES.
Wyniki dostępne są na naszej stronie oraz fan page.
Wypowiedzi zawodników:
ANDRZEJ PACHOWSKI: – To był mój drugi start w Sellaronda HERO. W 2013 roku niestety nie udało mi się zmieścić w limicie czasu na punkcie kontrolnym w połowię dystansu, dlatego dobrze już wiedziałem jak trudny jest to maraton i ile wymaga czasu na przygotowanie się. Niestety tuż po zapisaniu się na tegoroczną edycję na początku listopada, miałem kontuzję kolana na zawodach XC, która uniemożliwiła mi trenowanie przez zimę. Treningi rozpocząłem dopiero w połowie lutego i to też tylko na rowerze spiningowym. Czułem że nie jestem niestety dostatecznie przygotowany na tak trudne zawody. Wiedziałem że ilość kilometrów jaką zrobiłem na rowerze przygotowując się, jest znacznie mniejsza niż rok wcześniej. Do końca nie wierzyłem że jestem w stanie w tym roku ukończyć zawody, a dodatkowo organizatorzy zaostrzyli limit czasowy na punkcie kontrolnym zmniejszając czas o 25minut. W tym roku w Dolomity przyjechaliśmy tydzień przed zawodami, dało to nam czas na dobre zapoznanie się z trasą i aklimatyzację do nowych warunków. Pogoda na początku zapowiadała się niezbyt optymistycznie, 12-15*C, a na szczytach 8-9*C i dodatkowo padający deszcz. Na szczęście na 2 dni przed zawodami przestało już padać. Błoto na trasie wyschło. W dniu zawodów mieliśmy piękny słoneczny dzień z temperaturą ok 15*C – idealne warunki do jazdy. Na starcie udało nam się zająć początkowe miejsca w sektorze, co znacznie ułatwiło start. Początek to długi monotonny podjazd z 1600m na 2300m na Dantercepies na którym nie ma jak odpocząć. Po zjeździe bufet, ale omijam aby zaoszczędzić czas. Następnie znowu monotonny, wyczerpujący podjazd i jazda szczytami gór. Zjazd do Arabby (punkt kontrolny) – na 1km przed korek – wszyscy zawodnicy stoją, przewężenie. Trochę nerwowo, bo do limitu zostało już tylko 20minut, a tu trzeba czekać. Na szczęście udało się i w Arabbie jestem na 10mniut przed limitem i można wreszcie na drugim bufecie uzupełnić isotonic i zjeść banana i żel. Teraz już lżej się jechało, mimo że pod górę, zmieściłem się w limicie. Po dojechaniu do najcięższego odcinka na 3 podjeździe, który na 2 dni przed zawodami był częściowo pokryty śniegiem, okazało się że znowu jest korek. Śnieg został przekopany przez organizatorów, ale na odcinku 3 km trzeba było prowadzić rower w tłumie jeden za drugim – zmarnowałem przez to ponad 30 minut. Zjazd i ostatni bufet, cola, ciastka, banan i uzupełnienie izotonika. Najcięższy ostatni podjazd, przez dużą część czasu niestety prowadzenie roweru pod górę, bardzo stromy i brak sił. Na szczycie niespodzianka – nasi kibice dodają sił. Ostatni zjazd, najbardziej bolą ręce, jadę ostrożnie aby dojechać bezpiecznie. Na parę metrów przed metą znowu słychać doping, na asfalcie z całych sił i jeszcze udaje się kogoś wyprzedzić. Meta i wielka radość – udało się.
PAWEŁ PUCHALSKI: – Po otrzymaniu informacji o godzinach wjazdu na punkty kontrolne i porównaniu czasów z przed 2 lat i czasów kolegów z 2013 zorientowałem się, że dla mnie sukcesem i celem jaki chce osiągnąć będzie tylko wjazd na metę przed godziną 19.15. Przestałem się stresować bramkami . Cel był jeden: zamknąć pętle. Z różnych, czasami niezależnych ode mnie powodów nie udało mi się przygotować do tych zawodów tak jak to się powinno zrobić. Największą chwile słabości przeszedłem po wyjeździe z bufetu na Arabbie, kiedy przez chwile chciałem zrezygnować z dalszej jazdy. Siły mnie kompletnie opuściły i przez dobry kwadrans leżałem w trawie obok roweru i patrzyłem na tłumy ludzi wsiadające do wygodnych autobusów. Jednak nie. Wstałem i pojechałem dalej. I o dziwo z kilometra na kilometr jechało mi się coraz łatwiej. Po dojeździe na Passo Pordoi i przejechaniu maty na przełęczy bardzo szybko zjechałem na punkt kontrolny gdzie ktoś z obsługi poinformował mnie, że przekroczyłem limit czasu i mogę oddać numer i poczekać z innymi na kolejny wygodny autobus. wyśmiałem go ..Ja i jeszcze kilku innych zawodników którzy tak jak ja odmówili zejścia z trasy , zostaliśmy skierowani na asfalt prowadzący na Passo Sella. Być może łatwiejszy ale o 3 kilometry dłuższy. Powiedziano nam, że po wjeździe na Passo Sella możemy sobie zjechać szosą do Val Gardeny. Po wjeździe szosą na przełęcz (godzina) natychmiast zlazłem z szosy i wróciłem pod wyciąg na trasę wyścigu. Do zamknięcia mety zostało już niewiele czasu tak więc zjazd do Val Gardeny był chyba najmocniejszym kolarskim przeżyciem w moim życiu. Równo 15 minut przed 19.00 zameldowałem się na mecie w Val Gardenie. To co zapewne dla wielu byłoby porażką, dla mnie jest życiowym sukcesem. Nie poddałem się mimo że przegrałem walkę z czasem. Zamknąłem pętle. Nie zapomnę tego wyścigu do końca życia. Jestem dumny z reszty zespołu ,szczególnie z Marty która pokazała jak wspaniałą jest zawodniczką i jakie ogromne ma serce do walki. Tam gdzie wielu się załamywało i rezygnowało z jazdy ona mimo upadku i dość poważnej kontuzji walczyła dalej i osiągnęła metę w regulaminowym czasie i ze wspaniałym wynikiem. Szacunek i gratulacje dla wszystkich kolegów. A ja? Ja muszę tam jeszcze wrócić i wrócę. Do trzech razy sztuka.
SŁAWEK WÓJCIK: -Wrażenia super. Szczególnie, że przed startem wszystko było jedną wielką niewiadomą. Co do relacji – warto zacząć od początku. W poniedziałek pod koniec objazdu trasy (skądinąd obiecującego), dość mono potłukłem klatkę. Głupio straciłem równowagę na śniegu i poleciałem przez kierownicę, zsuwając się ok. 40 m po zboczu. Jako że nieszczęścia chodzą parami – oczywiście musiałem się wychłodzić (śnieg miałem chyba wszędzie) oraz rozchorować (polecam menta fredda). Rtg praktycznie wykluczyło złamania, więc szansa na start była. Przez tydzień powoli przywyknąłem do niewygód. Z rana zażyłem 2x dawkę przepisanych leków przeciwbólowych (5x polskie popularne) i pojechałem z nadzieją na start. Pogoda super, pełna lampa. Szybko zorganizowaliśmy sobie miejsce z początku sektora. Wjazd na Dantercepies przebiegł zgodnie z planem (no może poza 2 min przerwą techniczną). Trochę zastanawiało mnie, czemu część ludzi pcha swoje rowery za 20-30k zamiast na nich zwyczajnie wjeżdżać, ale o tym niebawem. Zjazd z pierwszej przełęczy był dość tłoczny. Wraz z rozpoczęciem prostych singli zaczęły się korki. Zjazd zamiast kwadransa zajął prawie pół godziny. Włosi nieustannie mnie zaskakiwali: a to zatrzymując się bo zakręt ma aż 90*, a to wywijając otb na prostej i równej drodze w dół, bądź po prostu sprowadzając swojego S-Worksa za 30k bo, no właśnie? Tak czy siak czas nadal był obiecujący, wszystko szło zgodnie z planem. Trasa z Corvary do Arabby (2 przełęcze z niewielkim międzyzjazdem) upłynęła mi głównie na obliczeniach i rozmyślaniu nad definicją słowa hero. Nie abym do niego aspirował, ale wypluwając płuca przy zawrotnych prędkościach ocierających się o 4.8 km/h, pokonałem na kołach wszystkie podjazdy (poza jednym trawiastym) oraz zjazdy niezablokowane przez tłum. Zacząłem nawet zyskiwać kolejne pozycje. Zjazdy, właśnie… Szlag mnie już trafiał. Prawie wszystkie single stały, a rozsądek podpowiadał, aby nie kusić losu (szczególnie że w krytycznych sytuacjach byłem sprawny w lekko ograniczonym zakresie). Kulminacja nastąpiła na 20-25 min przed limitem czasu w Arabbie. Jeden techniczny singiel (stromy zjazd, ostry zakręt i podjazd) wystarczył, aby zebrać około 200 osób zastanawiających się, w jaki sposób najwolniej można przepchnąć tamtędy rower. Obszedłem całe to towarzystwo trawersem wzdłuż trasy i za 5 min zameldowałem się w punkcie kontrolnym z kwadransem zapasu. Z jednej strony szczęście, tego wyścigu nie powinienem już zepsuć. Z drugiej głód. W jadłodajni znowu same resztki bananów, a mi się skończył właśnie cały prowiant i napoje. Wziąłem co było i ruszyliśmy dalej. Podjazd na Passo Podroi (kolejna, 3 czy 4 już przełęcz) trwał wieki. Głównie za sprawą przepięknego singla puszczonego stromym zboczem. Leżało na nim nieco śniegu i były uwaga – kamienie. Tak, w górach na ścieżce były kamienie i woda! Niewiarygodne wręz. To wystarczyło, aby spędzić 30-40 min stojąc w praktycznie półtorakilometrowej kolejce. Szybko ostygłem, skończyło mi się znowu jedzenie oraz kończyła woda. Nawet zadowolony z wyniku miałem już wszystkiego dość: organizatorów wpuszczających tyle **** na single, Włochów szukających każdej okazji aby zejść z roweru, znowu odzywającego się kolana, które rwąc przy każdym mocniejszym naciśnięciu zaczęło przygłuszać żebro. Ten odcinek trwał zdecydowanie za długo. Zjazd z przełęczy trochę poprawił humor. Odzyskałem ze 25 pozycji, nawet zimno nie psuło radości ze zjazdów. Do pierwszego technicznego zjazdu. Ludzi sprowadzających rowery było tyle, że nie odważyłem się na kamikadze lot w dół. Kolano zaś protestowało przy każdym ugięciu podczas sprowadzania. Padło na rwane ślizgi między ludźmi z 1 nogą gotową do wypięcia dla asekuracji, kiedy akurat było luźniej. Sella Ronda Pussy pełną gębą… Na dole w bufecie spędziłem ponad kwadrans. Wpychałem w siebie wszystko w zasięgu ręki. Mojego stanu to już za bardzo nie poprawiło, ale samopoczucie owszem. Pozostał ostatni odcinek trasy – podjazd na Passo Sella oraz zjazd do Selvy. Na drodze na przełącz dołączyłem do rzeszy snujących się ostatkami siał. Organizm szybko wybił mi z głowy walkę o każdą minutę, skupiając się na przetrwaniu. Synchronicznie z innymi pchałem rower przy co większym nachyleniu, oczekując ostatniego prawie 10 km zjazdu. Nawet zacząłem się cieszyć widokami, które jakoś do tej pory mi umykały. Zjazd do Selvy był przysłowiową wisienką na torcie. W końcu w miarę luźna trasa pozwoliła cieszyć się jazdą, bo o rozwinięciu skrzydeł nie było już mowy. Końcowy singiel do Selvy zdecydowanie przyćmił wcześniejsze problemy. Było warto! Łącznie wyszło 7 godzin i 58 minut. Całkiem znośnie jak na debiut z przygodami.
MARCIN WYRZYKOWSKI: – Sellaronda Hero pokonana. Za drugim razem udało się. Jeden z najcięższych maratonów MTB w Europie przejechany w limicie czasu. 62 km i 3300 metrów przewyższeń – 7 godzin i 19 minut w piekle Dolomitów i dobre miejsce w generalce i kategorii. Wyczerpany, ale szczęśliwy. Dziękuję Marcie i rodzicom za motywację i wsparcie, Krzyśkowi za przygotowanie mnie do tych zawodów, Andrzejowi za przygotowanie roweru i wszystkim przyjaciołom za dobre słowo.
fot. Sylwia M Ożdżyński