W niedziele 25 czerwca piątka naszych zawodników wybrała się na do Supraśla na zawody z cyklu Mazovia MTB Marathon. To był jeden z naszych nielicznych startów w tej serii.
Supraśl jak zawsze zapewnił nam ciekawą i wymagająca trasę, a dodatkowo słońce i upał mocno spiekły wszystkich zawodników, sprawiając również, że wyścig był jeszcze bardziej wymagający.
Na dystansie mega (55 km) zadebiutowała Marta Szałaj. To był debiut jak marzenie. Do mety dowiozła trzecie miejsce w generalce i drugie w kategorii wiekowej. Tą sama trasę pojechali również Marcin Wyrzykowski i Piotr Gonstal. Natomiast z dystansem giga (82km) zmierzyli się Karol Wróblewski oraz Sławek Wójcik.
MARTA SZAŁAJ: – Mój debiut na dystansie mega (55km) uważam za całkiem udany. Trasa w Supraślu jest fantastyczna, a ostatni długi podjazd przed metą z piekącymi udami nie do opisania. Do tego stworzona jestem do upałów i do kąpieli w ciuchach rowerowych. Dobry wynik zawdzięczam wszystkim panom z teamu którzy cisnęli mnie do startu na dłuższym dystansie, a w szczególności Marcinowi Wyrzykowskiemu, który mnie do niego solidnie przygotował i Piotrowi Gonstalowi, który po tym jak mi szybko odjechał na starcie stał się motywacją do pościgu – Twoja żółta koszulka nadal mi się po nocy śni. Dzięki Wam byłam 3 w open i 2 w kategorii z czasem 2:36:08
KAROL WRÓBLEWSKI: – Na wyjazd do Supraśla zdecydowałem się głównie pod wpływem pochlebnych opinii o trasie i możliwości przejechania 82 km, czego brakuje mi w Poland Bike. Trasa jak na maratony po tej stronie kraju okazała się dość wymagająca a w połączeniu z ponad 30 stopniowym żarem z nieba dała porządnie w kość. W tygodniu udało się jeszcze załatwić start z 4 sektora, zamiast 11 co trochę ułatwiło jazdę. Od startu starałem się jak najwięcej wymijać, aby przy węższych sekcjach i singlach nie zostać zablokowanym. Na około 18 km po wyprzedzeniu większości 2 sektora zrobiło się dopiero w miarę luźno miejscami, nawet aż za bardzo, bo większość czasu trzeba było jechać samemu ścigając się z własnym cieniem. Po drodze od czasu do czasu mijałem pojedyncze osoby, które nie wytrzymywały upału. Na mecie moje nadzieje na dobry czas zostały brutalnie zweryfikowane i nawet nowy rower nie pomógł, do zwycięzcy straciłem 44 minuty.
MARCIN WYRZYKOWSKI: – Moje wrażenia z Supraśla są dość mieszane. Fakt, trasa fajna jak zwykle – ciekawa, bardzo urozmaicona, wymagająca pod względem fizycznym i technicznym. Dzięki przychylności organizatora (pierwszy start w Mazovii w tym roku) zostałem przesunięty od razu do piątego sektora. Start był bardzo szybki w moim wykonaniu. Natychmiast uciekłem zawodnikom ze swojego sektora, doganiając czwarty, a niebawem również zawodników z trzeciego sektora. Cały czas udawało mi się utrzymać wysokie tempo i często wyprzedzałem innych zawodników, czy to na szybkich sekcjach trasy czy podczas technicznych partii. Już tradycyjnie jechałem sam, rzadko łapałem koło, a tym samym nie było okazji na złapanie oddechu. Zmęczenie pojawiło się około 40 kilometra, pomimo to nie odpuszczałem i starałem się cisnąc jak najmocniej. Chociaż tempo trochę spadło, nie poddawałem się, choć pod ostatnią górę przed finiszem już podprowadzałem rower. Ostatnie 5 km to prawdziwy sprint. Na kole miałem dwóch zawodników i obawiałem się, że zaoszczędzą trochę sił i miną mnie przed metą, ale zacisnąłem zęby i zdołałem im jeszcze odskoczyć. Na mecie, długo się nie zastanawiając, wskoczyłem szybko do rzeki Supraśl, aby schłodzić się po tym upale, który mocno dał w kość. Chociaż dałem z siebie wszystko i byłem zadowolony ze swojej jazdy w tych zawodach, to nie jestem do końca zadowolony z wyniku. Supraśl zamknął pierwszą część mojego sezonu. Teraz 21 czerwca start w upragnionej Sellaronda Hero. Od lipca powrót do startów w Polsce.
PIOTR GONSTAL: – Supraśl to jedna z 2 kultowych tras Mazovii. Jechałem w Supraślu 2 lata temu stąd powrót na tą trasę z uwagi na jej malowniczość i interwałowy charakter wydawał się oczywisty. Rozważałem nawet start na dystansie Giga. Wyjechaliśmy z Warszawy ze Sławkiem , Karolem i Sylwią w bardzo dobrych nastrojach. Pierwsze problemy pojawiły się jednak już po drodze – wypadek na wysokości Ostrowii Mazowieckiej i konieczność objazdu przez Łomżę chwilowo zachwiał mój spokój. Dodatkowo wysoka temperatura od samego rana zapowiadała dodatkowe trudności na trasie. Stojąc w sektorze startowym termometr w moim liczniku pokazywał ponad 45*C!. Pamiętając swoją przygodę z przegrzaniem organizmu w Kozienicach wiedziałem, że nawodnienie i schładzanie się na trasie będzie kluczowe. Już wtedy wiedziałem, że Giga staje się nierealne. Start wyszedł bardzo dobrze, już na pierwszym szerokim szutrowym podjeździe udało się dogonić część 5 sektora i do ok 35 km wszystko szło po mojej myśli, przeskakiwałem kolejnych zawodników i cieszyłem się kolejnymi podjazdami i zjazdami, które tym razem szły mi znacznie lepiej niż 2 lata temu. Po minięciu drugiego bufetu i przejechaniu kilku kilometrów nauczony doświadczeniem już wiedziałem że zaczynam się przegrzewać, a moje tempo spada. Na szczęście zwolnienie i odpoczynek na kole częściowo mnie odświeżyły i ruszyłem dalej. Na bufecie minąłem jeszcze Sławka. Moje rumakowanie nie trwało jednak długo – ostatnia sekcja podjazdów tuż przed rozjazdem Mega/Giga okazała się koszmarem i nawet podejście sprawiało mi ogromny wysiłek. To właśnie tam z uśmiechem od ucha do ucha wyprzedziła mnie jadąca z tego samego co ja sektora Marta Szałaj. Wszyscy patrzyli na Nią i drugą dziewczynę z podziwem, bo tylko One podjechały ten podjazd z grupy w której byliśmy!! Szacun. Ostatnie kilometry do mety to już nudna szeroka szutrówka. Zbawieniem było jezioro nad którym rozbite było miasteczko zawodów. Chwilę po wjechaniu na metę mogłem się w nim schłodzić co dało mi ogromną ulgę. Dodatkowo uzupełniłem braki płynów i zjadłem syty posiłek. Byłem bardzo zadowolony ze swojego startu i nawet to że debiutantka na Mega mnie objechała nie było mi w stanie tego zepsuć. Na tym jednak kończą się pozytywy. Zbawienna kąpiel w jeziorze okazała się być przekleństwem. Wracając do domu miałem dreszcze, makabryczne pragnienie i wściekliznę pęcherza. W domu okazało się, że mam prawie 40*C gorączki, a przyczyną okazał się nie jak podejrzewałem udar cieplny, a siedzenie prawie 2 godziny w mokrych spodenkach rowerowych i prawdopodobnie przeziębienie pęcherza co stawia pod lekkim znakiem zapytania mój start w Płocku w następny weekend.
fot. Sylwia M Ożdżyński